Francja mon amour. Zrobiłam sobie wielką przyjemność i na tydzień uciekłam z małżonkiem do słonecznej Prowansji. Pogoda była cudna, błękitne niebo, 22-25 stopni, choć poranki już były chłodne. Postanowiłam oddawać się samym przyjemnością, aby naładować akumulatory na jesienne polskie szarugi. W pierwszy dzień wybraliśmy się na targ staroci, gdzie zawsze można wygrzebać coś ciekawego i niedrogiego. Mnie szczególnie interesuje ceramika z Moustiers-Sainte-Marie. Niestety nic nie było, natomiast znalazłam inne ciekawe eksponaty. Sprzedawca, widząc nasze zainteresowanie srebrną pumą, złożył nam ofertę nie do odrzucenia: obniżył cenę z 2700 e na 900 e. Darmocha. Niestety brak miejsca w bagażu :-)
Nawet na pchlim targu można poćwiczyć uderzenia.
Szukałam króla kiczu, taki best of. Miałam w czym wybierać, ale ta ceramika wygrała.
W cukierni znalazłam ciasteczka, które mnie rozbawiły.
Potem pojechaliśmy do starego miasteczka Baux-de-Provence. Po drodze zatrzymaliśmy się na poboczu, aby sfotografować gaje oliwne.
Ponieważ nigdy nie próbowałam świeżej oliwki z drzewa z zapałem zatopiłam w niej zęby. Spodziewałam się spływającego tłuszczu. Smak był kompletnym zaskoczeniem. Była tak nieprawdopodobnie gorzka, że od tej goryczy zdrętwiały mi zęby. Potem uświadomiono mi, że świeże oliwki nie nadają się do jedzenia. Dopiero maceracja w różnych zalewach usuwa gorycz.
Obok oliwki rosło niezidentyfikowane przez nikogo drzewo. Owoce jak jabłuszka, ale liście nie z jabłoni. Ktoś wie co to może być?
Nazwa miasteczka Baux wywodzi się z się z języka oksytańskiego , w którym oznacza stok, urwisko. W miasteczku znalazłam same smakowite perełki. Nie uległam pokusie i nie kupiłam tych smakowitych migdałów w różnych polewach. Jest to jedyna rzecz, której mieć nie mogę. Pożrę natychmiast i w każdej ilości.
Oliwa z oliwek występowała z różnymi dodatkami, np. z czosnkiem i pietruszką, a ocet z miodem z lawendowym. Nie zabrakło oczywiście soli z Camarque, tu z dodatkiem 3 pieprzów i do tego bio.
Nie zabrakło lawendy i baru dla psów i gołębi :-)
Zwiedziliśmy także lokalny kościół, w którym znalazłam ciekawostkę, a mianowicie wózek w którym zostaje wwiezione jagniątko, jako symbol Dzieciątka. "Powóz" jest oczywiście pięknie udekorowany, a wszystko ma miejsce na początku pasterki. Do tej pory nie spotkałam się z tym uroczym zwyczajem.
W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze do miejscowości Saint-Rémy-de-Provence, czyli do świętego Remigiusza. Miasteczko, jak większość w Prowansji, urocze. Za każdym pobytem zachwycają mnie sklepy i umiejętność wyeksponowania towarów. Można chodzić i podziwiać. Zwróciłam uwagę na sklepik o wdzięcznej nazwie "Koń na biegunach", którego okiennice ozdobiono misiami.
W witrynie jednego sklepu zauważyłam swoją zabawkę z dzieciństwa. Miałam taką czerwoną wańkę-wstańkę, która przy kiwaniu delikatnie dzwoniła. Ten sam plastik pod palcami i ten sam dźwięk dzwoneczka umieszczonego w środku. Ehh, kiedy to było.
Zrobiło się późno, więc ruszyliśmy w drogę powrotną. Jeszcze tylko kilka zdjęć nieba nad winnicą i gajem oliwnym.
Koniec fantastycznego dnia :-)
Możesz się zalogować lub zarejestrować